Kiedy oglądam migawki z wojaży po świecie ciemnoskórego prezydenta USA odnoszę wrażenie, że obserwuję jakiś surrealistyczny obraz, który mógłby na przykład stworzyć Woody Allen, Bracia Coen, czy Jim Jarmusch.
Cała ta oprawa wizyt, to tu to tam, kojarzy mi się ze złotą klatką, w której trzymają najciekawszy „okaz” ostatniego niewolnika „białych”.
Sześćset osób skupionych wokół posiadacza pokojowej nagrody Nobla: doradcy, specjaliści od PR, lobbyści najpotężniejszych koncernów, banksterzy z Wall Street i handlarze śmierci, w tym obwoźnym handlu amerykańskiej demokracji, której wolno znacznie więcej – wszystko – sprzedają innym „wolność” okraszoną rzeczownikiem „demokracja”; raj, w którym jeszcze nikt nie był.
Jeśli komuś przyszedł by do głowy pomysł nazwania mnie rasistą, to proponuję, aby ktoś taki, zanim się wychyli, wpierw puknął się w czoło.
Większych rasistów od „białych panów”, którzy biorą udział w małpich figlach, nie ma i nie było.